W gazdowskiej chacie

Wnętrze gazdowskiego domu miewało swoje zapachy. Zmysł węchu nie był narażony na przykre doznania. W zapachowych feromonach wyczuwało się pewną leniwość. Znać było, że w spokoju, od lat w niezmiennej kolejności, unosiły się w powietrzu. Często zapowiadały one potrawy o różnych smakach. Każdy zapach przypisany był do innej części izby. Królował jednak mleczno  owczy aromat. To po tysiącach świeżych udojów, od krowiego po kozie, roztaczało swój aromat mleko. Jego zapach dawno przeniknął między słoje drewnianych bali. Z nich to złożone były ściany każdej z izb. Mleko zamieniało się w zsiadłe, w tej postaci dalej zasilając dom swoimi aromatami, jeszcze  intensywniejszymi. W ślad za zsiadłym mlekiem szedł zapach serów: buncu, bryndzy i pozostałej po ich produkcji zawiesistej żętycy. To wszystko od krów i owiec, które stojąc w przylegającej do domu obórce, nadawały całości aromat wilgotnej skóry i wełny, ledwie wyczuwalnego zwierzęcego potu i wszystkiego tego, co zwierzę po sobie pozostawiało. W sieni snuły swój zapach baranie kożuchy. Było to bardzo specyficzne i nieodmiennie przywoływało smak baraniny spożywanej głównie jesienią. Z sieni wchodziło się w lewo do izby roboczej, w niej, niemal przez cały dzień krzątała się gospodyni. Na prawo znajdowała się izba gościnna, zwana świetlicą. Tam chętnie przebywali gazda z gaździną, tam też znajdował się stół i skrzynie z wszelkim dobytkiem. Na ścianach, mimo wielu obrazów, rozwieszone były sprzęty huculskie: toporki, bukłaki na wódkę i wino, bywało, że strzelby i pistolety.  Tutaj znajdował się też piec kaflowy, często zdobiony żółto zielonymi malunkami. Przy nim, na sporym przypiecku, wypoczywała rodzina, zimową porą chłonąc cenne ciepło. Stąd wchodziło się do mniejszej izby, bardzo ważnej. W niej mieściło się drewniane łoże małżeńskie, przykryte wełnianym kilimem. Na ścianach, w sypialnej izbie, wisiały obrazy na szkle. Nie było ich jednak więcej niż w świetlicy. Na nich święci przypominali o swoich niezwykłych żywotach. Był wśród nich Prorok Eliasz przemierzający nieboskłon na wozie, Mikołaj i Jerzy z włócznią wymierzoną w otwartą paszczę smoka. Nie mogło zabraknąć archaniołów: Michaiła, Gavrila, Rafała i Uriela. Ściany w izbie nie były niczym bielone. Surowa jedlina zdobiła je bardziej niż cokolwiek. Jeśli komuś mało było takich naturalnych drewnianych ornamentów, wyżynał w nich własne wzory, zawsze dyskretne, niby ukradkiem wdzierające się w strukturę surowego drewna. W izbie stale wyczuwało się dym z paleniska  i nie do końca zwietrzały zapach żywicy, unoszący się z ław i sprzętów wykonanych z iglastego starodrzewu. Opary unosiły się nad garnkami i miskami z ciepłymi, leniwie stygnącymi potrawami. Zaglądający do ich wnętrza, ujrzeć musiał dostatek kapusty, ziemniaków i kukurydzianej kaszki. Kukurydzę przez  okrągły rok magazynowano w postaci całych kolb - to dla zwierząt czyli chudoby. W postaci grubo mielonej mąki trzymano ją też w jutowych worach - to dla ludzi, czyli rodziny ale i gości. Z takiej mąki robiło się kuleszę zwaną, im dalej na południe tym powszechniej mamałygą. Mamałyga na środku stołu sprawiała wrażenie jakby w misie postawionej między potrawami wykluło się małe słońce. Była żółta i gorąca.
Mamałygą, najczęściej z bryndzą, częstowano zawsze. Była nawet wtedy, gdy bez wcześniejszego zaproszenia w huculskiej chałupie znaleźli się goście. Inaczej wyglądał poczęstunek, gdy na wizytę przychodziło się, będąc uprzednio zaproszonym przez gospodarzy. Wówczas gaździna przygotowywała coś bardziej wykwintnego. Nic nie schlebiało gościom bardziej jak balmusz. W garnku gotowano śmietanę, do której wsypywano mąkę kukurydzianą, tę samą, która służyła do gotowania mamałygi. Posoliwszy, zostawiano war na skraju pieca najmniej na kwadrans. Kiedy we właściwym czasie wrzącą śmietanę  wymieszano, sama z siebie oddzielała masło. Teraz wystarczyło poczekać, aż wszystko razem ostygnie. Popijało się te specjały barszczem. Buraczana zupa z warzywami w ukraińskim stylu dostępna była podobnie jak mamałyga, niemal zawsze. Co innego studenec! Ten robiło się od święta! Był nim galaretowaty rosół wołowy lub nieco gorszy wieprzowy przyrządzany na zimno. Wcześniej dodawało się do niego rozgniecionego czosnku i inne przyprawy wedle smaku. Studenec nie nadawał się do picia. Podawano go jako deser. Smakował wyśmienicie.

-Pierwsza klasa! - Komplementowali gaździnę goście spoza Czarnohory, kiedy to pierwszy raz w życiu przyszło im spróbować drgającej galarety. Szczęśliwi goście, przed którymi gospodarze stawiali na stół hołubci. Na północy (w Polsce), zwano je gołąbkami a na południu (w Rumunii), sarmalami. Aby je zrobić, należało obtoczyć krupy z kaszy w siekanej  słoninie z dodatkiem cebuli, zdarzało się, że i mięsa. Taki specjał zawijano w liście kapusty i wkładano w gorące masło obficie zaprawione czosnkiem. To już prawdziwe huculskie delicje! Do popijania wszystkich potraw wystawiano w dzbanach ustawionych na stole żętycę, huślankę i mleko w niezmienionej postaci. Na koniec rarytas: kompot z suszonych owoców: malin, gruszek i śliwek.


Michał Kruszona  "Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna"

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz