Będąc w jednym z górskich schronisk w Tatrach, moja
siostra poprosiła o gzik. „Nie ma”, usłyszała od stojącej za barem Pani. „Jak
to nie ma, skoro widzę, że jest”, odparła. Pani zza baru ze zdziwieniem
dowiedziała się, że to co dla niej było zwykłym twarożkiem ze śmietaną i
szczypiorkiem, dla nas, Szamotulan, bywa gzikiem. Podawany z pyrkami, najlepiej
w mundurkach, i świeżą redyską, stanowi
o naszej kulturowej tożsamości i odrębności na równi z postacią gwiazdora,
wielkanocnym zającem i gwarowymi wyrażeniami.
Z tradycją jest tak, że często nie uświadamiamy sobie,
jak bardzo wyróżnia nas ona spośród innych. Bywa, że moment, kiedy sobie tą
odrębność uświadomimy, zaczyna być końcem owej tradycji; czy to ze wstydu, czy
z chęci dostosowania do ogólnych norm. Tak giną na naszych stołach „ślepe
ryby”, które, co wiedzą tylko wtajemniczeni,
nie mają nic wspólnego z rybami. Tak nasza redyska stała się zwykłą
rzodkiewką, a świętojanki porzeczkami. Dlatego chwała tym wszystkim, którzy
zdecydowali się wydać niniejszy zbiór tradycyjnych szamotulskich przepisów,
pomagając w ten sposób tradycji, co w dzisiejszych czasach nie jest rzeczą
łatwą.
Jedzenie to nie tylko smak i wygląd potraw. Liczy się
także oprawa, swoisty teatr związany z jego podawaniem, wystrojem stołu, czy
zachowaniem biesiadujących. Także w tych pozornie bardzo ulotnych kwestiach
każdy kraj, czy region mają swoje tradycje. Istotne jest wreszcie nie tylko to,
gdzie się je, ale również kto je. Dawniej inaczej wyglądało biesiadowanie w rodzinie
mieszczańskiej, inaczej na wsi, a jeszcze inaczej w środowisku ziemiańskim.
Dzisiaj wszystkie te tradycje zmieszały się w jedną, czerpiąc z każdej to, co
nie koniecznie najlepsze, a raczej możliwe do zaadoptowania przy współczesnym
stole.
Mieszczanie dbali o to, by podczas posiłku raczej
spokojnie spożywać potrawy w ciszy i powadze. Uwagi o nierozmawianiu w trakcie
jedzenia do dzisiaj słychać w wielu wielkopolskich domach. Nijak to się ma do
tradycji ziemiańskiej, gdzie niemal każde spożywanie posiłków bywało okazją do
rozmów, często na najważniejsze aktualnie tematy rodzinne i nie tylko.
Na koniec, aby ubarwić przykładami ten krótki wstęp, przywołajmy
kilka zachowań, jak to przy stole drzewiej bywało. Nie ma na to lepszego
sposobu, jak oddać głos księdzu Jędrzejowi Kitowiczowi i zasiąść wraz z nim do
osiemnastowiecznej
uczty; nie gdzie indziej jak w Wielkopolsce.
„ […]
rzadki był dzień bez gościa; częste biesiady z tańcami i pijatyką. W całym
kraju pędzono życie na wesołości, wyjąwszy małą garstkę skromnych w napoju. […]
Między półmiski, z rozmaitym ptactwem i ciastem napełnione, podług wielkości
stołu stawiano dwie albo trzy misy ogromne, na kształt piramidów z rozmaitego
pieczystego złożone, które hajducy we dwóch nosili bo by jeden nie uniósł. Te
piramidy na spodzie miały dwie pieczenie wielkie wołowe, na nich położona była
ćwiartka jedna i druga cielęciny, dalej baranina, potem indyki, gęsi, kapłony,
kurczęta, kuropatwy, bekasy, im wyżej tym coraz mniejsze ptactwo. […] ” To tylko fragment uczty, która, według
księdza Kitowicza, zdarzało się, że kończyła się mało obyczajnie.
„Trafiało się i to, że komu trunku aż po dziurki (jak
mówią) pełnemu nagle gardło puściło i
postrzelił jak z sikawki naprzeciw siebie znajdującą się osobę, czasem damę po
twarzy i gorsie oblał tym pachnącym spirytusem, co bynajmniej nie psuło dobrej
kompanii.”
Michał
Kruszona
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz