Do centrum miasta dotarliśmy wieczorem. Był już
najwyższy czas, aby zjeść coś konkretnego. Oczywiście liczyliśmy na jakieś
lokalne specjały, tymczasem Josephine chciała pokazać nam miasto wyłącznie z
najlepszej strony. Zabrała nas zatem do jedynego w mieście Fast foodu a’la McDonalds.
- Trudno - powiedziałem do Roberta - damy radę.
Byliśmy wystarczająco głodni, aby zjeść cokolwiek. Wcześniej spodziewaliśmy się
raczej mięsa z kozy niż kurczaka w tortilli, na szczęście wszystko było jeszcze
przed nami, byliśmy w Ugandzie zaledwie trzydzieści sześć godzin. Siekane mięso
kurczaka zawinięte w plackowate ciasto wyzwoliło u mnie nieskomplikowaną
kulinarną refleksję. Kurczaki są dostarczycielami najtańszego mięsa, jako takie
nie wzbudzają szacunku u kucharzy. Odwrotnie jest z drogą wołowiną. Do tego w
gorącym klimacie mięso z kurczaka psuje się kilkukrotnie szybciej niż wołowina.
O wołowinę dba się nieporównanie lepiej. Jest zatem wołowina mięsem
szlachetniejszym, tak jak przyrządzone z niej potrawy. Poza tym, miejscowe
kurczaki odżywiały się chodząc między ludzkimi siedzibami i biorąc do dziobów
wszelkie resztki po marnej ludzkiej egzystencji. Tak sobie myślałem jedząc
miejscowego kurczaka.
Nazajutrz była niedziela, najedzeni, siedząc w barze
przy piwie umówiliśmy się z Josephine, że zaprowadzi nas do miejscowego
kościoła. Była katoliczką, a my postanowiliśmy uczynić z nadchodzącej niedzieli
prawdziwie święty dzień. Przed dwunastą spotkaliśmy się koło marketu Bugolobi.
Josephine zdążyła przez dwanaście godzin zmienić fryzurę. Było to o tyle
znaczące, że ułożenie włosów w misterne warkoczyki zajmuje, jak sama
powiedziała, kilka godzin. Spała zatem bardzo krótko, chyba że pleciono jej
włosy podczas snu, co było raczej mało prawdopodobne. Na szczęście ja byłem już
zdecydowanie poza jej zainteresowaniem. Robert stanowił dla niej odpowiedni
cel, a że sam nie wzbraniał się od manifestowania swoich względem niej
zamiarów, stałem się świadkiem postępującego wzajemnego powiązania dwojga
znających się już ponad dobę ludzi. Ja ponad wszystko myślałem o Ani, zdawałem
jej relację z każdego minionego dnia, a chciałem niemal z każdej godziny. (…)
Pieczeń z kozy spożywana wieczorem w miłej restauracji
usytuowanej pośród slumsów Bugolobi, wzbudzała u mnie najprawdziwsze wyrzuty
sumienia. Dawka kultury hinduskiej skłaniała do szacunku względem mlekodajnej
kozy i przywoływała wegetariańskie skojarzenia kulinarne. Jednak kozina z
kasawą spożywana w Kampali to doświadczenie nie tylko kulinarne, ale i kulturowe.
Wśród miejscowej czarnej społeczności smakowała znakomicie. Zaczęliśmy się
asymilować, no może jeszcze gdyby nie nasza biała skóra… Nie mogliśmy jednak
uchodzić za pełnoprawnych mieszkańców miasta. Dalecy od rasistowskich teorii,
dostrzegaliśmy raz po raz, że kolor skóry może być decydującym determinantem
zachowań, przynajmniej w miejscu, o dźwięcznej nazwie Bambo Nest, to właśnie w
nim zajadaliśmy pieczoną kozę popijając mięso piwem Tusker. Wcześniej piliśmy
piwo w barze na tarasie przy Kampala Road. Siedziałem tam uzbrojony w mojego pentaxa i fotografowałem
ludzi na najruchliwszej w mieście ulicy.
Dla najzamożniejszych
Ugandyjczyków wybudowano świecką świątynię, z pieniądzem jako głównym
jej atrybutem. Mieści się ona kilkanaście kilometrów od centrum Kampali, nad
brzegiem Jeziora Wiktorii, nazywa się Munionio. Zanim trafiliśmy do luksusowego
Munionio pojechaliśmy do Gaba, jednego z tych miejsc nad brzegiem jeziora,
gdzie rybacy i rolnicy - mieszkańcy przybrzeżnych wysp, handlują rybami,
owocami i warzywami. Te dwa miejsca dzieliło zaledwie kilka kilometrów, ale tak
naprawdę zawierały owe kilometry przepaść kulturową i cywilizacyjną. Gaba i
Munionio stanowiły odrębne światy.
Nim
zasiedliśmy na, nazwijmy ją ludową,
plaży w Gaba, kręciliśmy się po miejscowym targu. Królowały na nim ryby.
Rybacy sprzedawali je po kilka sztuk na raz rzucając połów na drewniany podest,
tam od razu były licytowane przez właścicieli tanich barów i akwizytorów
restauracji. Kupowano je za niewielkie sumy, rybacy odchodzili niezadowoleni z
otrzymanych pieniędzy, a handlarze gromadzili
ryby, by w końcu już po wypatroszeniu, zapakowane do worka, wrzucić do bagażnika starej toyoty
i wyruszyć w stronę miasta. Handlowano prawie wyłącznie tilapiami, tak jakby
inne gatunki ryb w jeziorze zupełnie nie występowały. Nad całym targowiskiem
wyłożonym ananasami, bananami i nie tylko powszechnie znanymi warzywami,
powiewała brudna i postrzępiona ugandyjska flaga. Z placu targowego pomiędzy
straganami z porozwieszanymi kawałami mięsa udaliśmy się w stronę wydzielonej
plaży. Mięso chronione było przed słonecznym żarem porozwieszanymi wilgotnymi
szmatami, rzucały one nieco cienia na półtusze i gicze i w jakiś dziwny,
niezrozumiały dla nas sposób nie dopuszczały do niego rojów much. Plaża mieściła
się za niebieska bramą. Tradycyjnie pilnował jej strażnik z bronią. Stanowiło
to pewien dysonans z napisem na bramie informującym, że broni na plażę wnosić
nie wolno.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz