Chcąc uniknąć zgiełku i zamieszania, wszedłem do chałupy. Natychmiast tego pożałowałem. Odór domostwa przyprawił mnie o mdłości, zaznaczyć muszę, że nie jestem pod tym względem bardzo wrażliwy. Widok wnętrza cygańskiej chaty był wstrząsający. Barłóg stanowiący wspólne dla wszystkich legowisko stanowiła zbita z nieheblowanych desek skrzynia. Wypełniały ją brudne koce, wśród nich można było dostrzec jakąś postać, był to chyba pijany mężczyzna, po wszystkim chodziły kury ze skrępowanymi nogami.
Dawało im to tylko tyle swobody ile potrzebne było
do poruszania się w obrębie domostwa. Owo jedyne w swoim rodzaju leże, ustawione było na pustakach, podłogę
stanowiło gliniane klepisko. Na nim wylegiwał się parchaty kundel, który nie
nadawał się już chyba do zjedzenia, ani przetopienia na psi smalec, co jest
kulinarną tradycją tutejszych Cyganów. Na prowizorycznym stole, ustawionym obok
takiego pieca, stała stara mamałyga ze spacerującym po niej robactwem,
które na nikim nie robiło wrażenia,
tolerowane być może jako dodatkowe źródło białka. Na piecu, na starej patelni prażyły się pestki z dyni i
małe zielone jabłka, rzucone w całości. Jak się domyśliłem sypiająca wspólnie
gromada nie dawała kobietom żadnej szansy, aby
mogły stwierdzić, którego z mężczyzn zaznały między nogami w ciemnej i
dusznej nocy. Nabrałem też pewności, że społeczność ta silnie związana jest
kazirodczymi związkami. Mówienie o ojcostwie w tych warunkach było czysto
hipotetyczne, można go było tylko domniemywać. Może stąd bierze się wspólna
odpowiedzialność całej gromady za wszystkie dzieci? Wyszedłem na zewnątrz, cały
czas bacznie obserwowany przez niekwestionowanego przywódcę tego stadła.
Powietrze, to było to, czego było mi potrzeba najbardziej.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz