W okresie
przedświątecznym cały kraj, niczym jedno wielkie targowisko, handlował
świniami. Prowadzano te zwierzęta na sznurkach przywiązanych do tylniej nogi
(ze świńskiej głowy pozbawionej szyi sznurek zsuwałby się bez przeszkód). W
miastach świnie stały przywiązane do trzepaków lub, co było następnym aktem
świńskiego dramatu, wisiały na owych trzepakach głową w dół, obficie brocząc
krwią.
W ciasnych uliczkach Szighiszoary, między średniowiecznymi kamienicami,
na ponad stuletnim bruku, rozpłatana świnia nie robiła na nikim, poza mną,
większego wrażenia.
Rumuni to
ludzie szczerzy i gościnni, bardziej niż inne ludy, o których wygłasza się
podobne opinie. Podobało mi się to w czerwcu, kiedy częstowano mnie czereśniami,
gorzej było w grudniu, gdy owoców nie stało. Oprawiający świnię w rowie, tuż
przy ruchliwej szosie, wieśniacy
poczęstowali mnie tym, co uważali za najlepsze. Z leżącej martwej świni
wycieli kawałek ogolonej skóry, posolili, zwinęli w rurkę (jak tą z kremem) i
przekonując, że jest to bardzo dobre, zajadali ochoczo, zachęcając mnie bym
robił to samo. Wszystko odbywało się według od setek lat ustalonego porządku, w
zgodzie z naturą, bez interwencji osób trzecich, dajmy na to weterynarza.
Poczęstunek miał miejsce w okolicach miasta Bakau, na drodze do Braszowa i
Bukaresztu. O tym, co przydarzyło mi się w tym mieście, do dzisiaj myślę z
niepokojem.
Michał Kruszona „ Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła”
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz